Wpis gościnny Julity Chodzyńskiej.
Zawsze ciągnęło mnie na Wschód. Stąd też moje studia i nauka ukraińskiego. Co, jak się okazało podczas podróży do Gruzji, okazało się przydatne. A było to tak: pewnego lutowego poranka WizzAir ogłosił, że uruchamia tanie loty na trasie Warszawa-Kutaisi. Ucieszona, że polecę do Gruzji pewnie już w przyszłym roku, przekazałam nowinę Tomkowi, który mawia, że jemu nie trzeba dwa razy powtarzać, iż jest temat na wyprawę. Za to on powtórzył Adrianowi, który ma podobnie, a do tego jest posiadaczem karty klubowej Wizza… Piętnaście minut później cieszyłam się jak głupia do sera (a o mej sympatii do sera będzie dalej) i nie wierzyłam, że ONI naprawdę to zrobili. A mianowicie, zakupili bilety. I pozostało tylko planowanie, a to Tygrysek lubi najbardziej.
Gruzję kulinarną mogę podsumować kilkoma słowami – chleb, wino i serowy raj. Jedni lubią czekoladę, ja natomiast wolę ser… cóż zrobić. Do Gruzji jechałam zatem z konkretnym, serowym zamiarem, który zrealizowałam już pierwszego dnia.
Pierwsze chaczapuri zjedliśmy już na dworcu marszrutowym w Tbilisi. Wygłodniali po podróży szarpaliśmy je prawie jak Reksio szynkę. Budki czy stoiska z chaczapuri uświadczyć można niemal na każdym rogu, są tak naturalne jak kebab czy sushi w Warszawie. Imereckie, megrelskie, lobio… Najczęściej sięgałam po imereckie, chlebki z cieplutkim i ciągnącym serem w środku. Nawet nie ma co porównywać z tym, co podają w gruzińskich restauracjach w Polsce. Za najmniej trafione uważam lobio – z fasolą… Chaczapuri było codziennie – na śniadanie, do obiadu. Aż wreszcie szóstego dnia wyprawy, przerażona, że znów na śniadanie będzie ten placek, niemal ucałowałam panią w jadłodajni, gdy zaproponowała mi kanapki. Jeśli jednak chcielibyście „chaczapa” o poranku, to polecam adżaruli. W kształcie łódki, z wgłębieniem wypełnionym jajkiem, masłem i serem. Niebo w gębie! Niestety nie mają wersji mini dla takich maluchów jak ja, więc podżerałam chłopakom.
Najbardziej nie mogłam się doczekać chinkali – stożkowych pierogów z różnorakim nadzieniem. Zresztą, dla mnie w ogóle chinkali były najlepsze, bo pierogi to ja mogę na tony… A najwięcej, to serowych i ziemniaczanych, pysznie! Chłopcy, że bardziej mięsożerni niż ja, zajadali się mięsnymi z zieleninką, wśród której królowała kolendra.
Każdy nasz posiłek składał się standardowo z kilku chinkali (sprzedają je na sztuki, co jest cudne, bo od razu można spróbować kilku smaków), chaczapuri oraz sałatki gruzińskiej, czyli przepysznych pomidorów, ogórków, cebuli z odrobiną ostrej papryczki, posypanych obficie kolendrą, pietruszką i czerwoną bazylią. Alternatywą było urozmaicenie tejże sosem orzechowym. Od czasu do czasu jedliśmy zupę lub szaszłyki. Wszechobecny był również gruziński chleb, najgenialniejszy jaki kiedykolwiek jadłam. Aż chciało się wymaczać go w oliwie, niestety oliwy ze świecą szukać.
Zaskakujące są piekarnie umiejscowione w piwnicach, ze specyficznymi piecami, na których brzegach, niczym huba na drzewie, rosną chlebki. Dostaje się potem taki kołobok lub łódeczkę zawiniętą w gazetę, kupuje wino za 4 lari i uczta gotowa.
Wino też nie odstępowało nas na krok. Żaden posiłek, poza śniadaniem, nie odbył się bez tego trunku. Najczęściej domowego, za 4-5 lari za dzbanek 1-2-litrowy w restauracji. Wino można kupić w wielu miejscach. Najlepsze domowe trafiło nam się w Batumi, gdzie za 3 i 4 lari (a 1 lari to w przybliżeniu 2zł) nabyliśmy wino białe i czerwone lane prosto z beczek do… plastikowych butelek po wodzie mineralnej. Zresztą czaczę też kupowaliśmy w ten sposób. Osobliwy był sklepik w Tbilisi, nieopodal którego mieszkaliśmy. W dzień sprzedawano w nim chleb i sery, a wieczorem zamieniał się w monopolowy z czaczą i winem. Tam też pierwszy raz spróbowałam tego gruzińskiego bimbru. Podobno po czaczy nie ma kaca, tylko nie wolno jej mieszać z innymi alkoholami, o czym niektórzy z nas zapomnieli…
Mogłabym tak jeszcze długo rozprawiać nad jedzeniem i piciem w Gruzji. Głównie po to, by narobić Wam apetytu na ten kraj. Mój z pewnością wzrósł. Dlatego niebawem mam nadzieję pojechać tam znów i posmakować jeszcze więcej. A jak na razie próbujemy przenieść część gruzińskiej magii kulinarnej do warszawskiej kuchni o czym już niedługo.
Sama prawda 🙂 byłem tam miesiąc temu 🙂 genialnie. I nie ma zasranych marketów co 10m!!!
W ogóle nie ma marketów 😉
[…] nepalskie pierogi, które smakowały jak polskie z kapustą. Poza tym chińskie wonton, gruzińskie chinkali… Morał jest taki, że moim zdaniem nie istnieje coś takiego, jak kuchnia narodowa. Potrawy, […]