Uwierzcie lub nie, ale przed sporządzeniem swojego salcesonu, przeczesałem chyba większość dostępnych przepisów. I wiecie co? Każdy był praktycznie inny. Zero spójności. Do tego tworzony przez osoby, które nie przywiązują raczej wagi do estetyki zdjęć, więc początkowo ten temat mnie odstraszał. Zawziąłem się jednak i postanowiłem zrobić przepis, który będzie w stanie ruszyć wyobraźnię salcesonożerców i spopularyzuje temat. Czy mi się udało? Sami oceńcie i napiszcie w komentarzu.
Pomysł kiełkował u mnie przez wiele tygodni, ale dopiero wizyta na Hali Mirowskiej przyspieszyła ten proces. W wielu przepisach spotkałem się z wieprzową głowizną, którą tradycyjnie dodaje się do salcesonu. Tak, tak, w imię zasady zero odpadków przerabia się praktycznie całe zwierzę. I bardzo dobrze! Jednak skąd wziąć taką głowiznę. Już się pewnie domyślacie. Tak! Trzeba kupić głowę świni. Co i ja też uczyniłem z mniejszym bądź większym oporem. Zamówiłem więc tę głowę. Na szczęście porąbano mi ją na mniejsze części i nie musiałem paradować ze świńskim łbem na mieście. Kupiłem też świńskie golonki i ozorki. Robi się też salceson czarny, do którego dodaje się krew. Ja natomiast chciałem na początek zrobić bardziej klasyczny. Wiem, że salceson robi się nie tylko w Polsce. Jadłem węgierski, włoski, hiszpański czy wietnamski. Każdy trochę inny.
Wracając do głowy. Wiedziałem, że sporządzanie takiego wyrobu to jest raczej temat na cały dzień w kuchni, a przez najbliższy czas takiego wolnego dnia nie miałem, wiec mięso od razu wylądowało w zamrażalniku, czekając na lepsze czasy. Które przyszły jakieś dwa tygodnie później. Przyznam, że coraz bardziej fascynuje mnie rozbiór mięsa, ale do oporządzania głowy zabierałem się jak pies do jeża. Zrobiłem to jednak i nastawiłem wielki gar, w którym bulgotała głowizna, golonki i ozorki wieprzowe. Zasada jest taka, że trzeba mięso gotować dosyć długo, ale nie za długo, żeby mięso się totalnie nie rozgotowało. Mój wywar chciałem gotować przez 4 godziny (co w przypadku wieprzowiny jest trochę za długo). Nastawiłem więc timer na kuchence i zostawiłem wszystko na noc. Po 4 godzinach grzanie na indukcji się wyłączyło, ale taka ilość stygnie bardzo powoli, więc mięso było trochę miększe niż zakładałem, ale dalej było ok.
Rozebrałem co ciekawsze kawałki z tej głowy, mniej ciekawe wrzucając mojej asystentce do miski, a musicie wiedzieć, że psina asystowała mi wiernie przez cały czas. Ze smakiem pożerając świńskie ryjki, nadmiary skórki czy oczy... 🙂 I tutaj dochodzę do pytania, czy rzeczywiście musicie wykorzystywać głowiznę w swoim salcesonie? W głowie na pewno jest sporo chrząstek, które dadzą wam prawilną galaretkę. Pytanie jednak kto o zdrowych zmysłach będzie chciał się bawić w gotowanie w domu świńskich ryjów (poza mną i kilkoma pasjonatami)? Generalnie kocham mój salceson, ale jak sobie przypomnę obieranie głowy z mięsa, robi mi się słabiej. Następnym razem pewnie sobie daruję i wykorzystam mięso z golonki, świńskie nóżki, do tego dokupię ozorków, ogonki i może uszy, bo lubię jak coś w salcesonie chrupie.
Kolejna sprawa to doprawienie. Uwielbiam czosnkowy salceson z dużą ilością pieprzu i kminku. Dodałem też nieco sproszkowanych ziaren kolendry i majeranku. Proces wygląda tak, że najpierw ugotowałem mięso z warzywami korzeniowymi, żeby otrzymać przy okazji poprawny bulion. Później ostudzone mięso kroję i łączę z przyprawami i zredukowanym bulionem podbitym dla bezpieczeństwa żelatyną. Taką masę mieszam i przekładam do takiego specjalnego worka do salcesonu, który możecie kupić w internecie (napiszcie w komentarzu, to wam dam namiar). Taki worek wiążę i parzę przez 2 godziny w temperaturze 80 stopni. Po ostudzeniu i schłodzeniu nadaje się do jedzenia i na kanapki. Kto zamierza zrobić swój salceson?