Tym razem nie będę się odwoływał do czasów dzieciństwa i smaku gęsi, jaki babcia przygotowywała jesienią dla całej rodziny, bo nie mam takich doświadczeń. Nie przypominam sobie, żeby się u mnie jadało gęsi. Pewnie po prostu nie dało się nigdzie jej zdobyć w tamtych czasach. Co innego z kaczką, która lądowała na stole w ramach jakiegoś święta kilka razy do roku. Tym razem, korzystając z okazji, że publikuję przed tradycyjną datą 11 listopada, czyli Św. Marcina, postanowiłem w ramach cyklu #SundayRoast wspieranego przez markę Valdinox zaprezentować wam gęś w moim ulubionym wydaniu, czyli Confit, co oznacza, że gotujemy ją we własnym tłuszczu w niskiej temperaturze przez wiele godzin do miękkości. Co ciekawe, gotowanie w tłuszczu to popularny dawniej sposób na konserwację mięsiwa. Zalewało się mięso smalcem, stawiało na piecu, a po przestygnięciu i zespoleniu tłuszczu mogło być przechowywane miesiącami. Tak się robiło, w czasach bez lodówki. My w dzisiejszych czasach korzystamy z tej techniki ze względów mniej praktycznych.
Metoda konfitowania jest prościutka. Jedyne co, to musimy nabyć spore ilości gęsiego tłuszczu na początku, ale możemy go wykorzystywać kilka razy. Za każdym razem będzie smaczniejszy, bo przejdzie smakiem i aromatem kolejnych przypraw, także nie wyrzucajcie smalcu. Trzymajcie go w słoiku w lodówce na kolejną okazję. Konfliktować najlepiej w garnku, który nadaje się do zapiekania, tak jak mój rondel z pokrywką (poniżej podaję szczegóły sprzętu). Jedyne co, to powinien być wykonany z grubej warstwy metalu. Wielkość powinna być uzależniona od ilości mięsa. Chodzi o to, żeby było maksymalnie upakowane, żeby było mało wolnej przestrzeni, bo inaczej będziemy potrzebowali dużo więcej tłuszczu, żeby przykrył gęś. Dodajemy tylko przyprawy i wstawiamy do pieca na 120-150 stopni na minimum 4 godziny. Gwarantuję, że po takim czasie mięso będzie cudownie rozpływało się w ustach.
Pomyślałem, że nie będę się silił na oryginalność i do mojej gąski przygotuję tradycyjną modrą kapustę na czerwonym winie i żurawinie. Jest to bardzo popularny dodatek na gęsiny chyba w całej Polsce. Uwielbiam te smaki, trochę kwaśne, trochę słodkie, trochę gorzkie od żurawiny. Wszystko lekko podbite przyprawami korzennymi - to jak sądzę ma swoje uzasadnienie w kuchni staropolskiej, gdzie sypano "korzeni" szuflami. W efekcie mamy pyszny, dosyć wyraźny dodatek.
Na zakończenie obowiązkowy dodatek skrobiowy. Korzystając z sezonu na dynię postanowiłem zrobić coś co można oczywiście przygotować osobno i się tym zajadać, ale w połączeniu z resztą daje radę i to mocno. Chodzi o arancini, czyli włoskie kuleczki z ryżu smażone na głębokim tłuszczu. Może nie tyle z ryżu co z risotto. Tak, musimy najpierw zrobić proste risotto, wystudzić i zrobić z tego kulki, które usmażymy. Do środka włożyłem jeszcze kostkę mozzarelli, żeby wypływała podczas jedzenia. Zachęciłem was chociaż trochę?