Okazało się, że zupełnym przypadkiem poznałem kilka ciekawych i dobrze w kulinariach zorientowanych osób. Znałem wcześniej Anię (niezły z niej Czort, waleczne serce blogosfery kulinarnej) z Czosnek w Pomidorach, ona poznała mnie z Julitą z Wrząca Kuchnia (to ona wydawała się kierowniczką tego zamieszania). Pewnego pięknego dnia dzwoni Julita z pytaniem retorycznym - czy chcę z nimi odwiedzić hotel Poziom 511 i pogotować z lokalnych, jurajskich produktów? W pół godziny miałem walizkę spakowaną i warowałem przy klamce.
Na miejscu okazało się, że hotel Poziom 511, to nie jest jakaś góralska chata strzechą kryta i z ciosanej grubo belki zbudowana. Jako znany wielbiciel dobrego designu (nie wiecie?) dostałem po oczach szkłem, eleganckim drewnem, otwartymi przestrzeniami, lustrami i ciekawą aranżacją wyrastających z ziemi wapiennych skał. W środku nowoczesne oświetlenie, modne meble, tablety, internety i jasne, żywe kolory. Co warte zauważenia na każdym kroku obsługa uśmiechnięta, zorganizowana i pomocna. Aż chciałoby się podjechać pod drzwi swoim Lambo. Warszawka, ale Warszawka na wakacjach. Nie wiem ile kosztuje pobyt w tym hotelu, ale jakby było mnie stać, nie zastanawiałbym się. Nie na plener designu jednak przyjechaliśmy. Na miejscu poznałem jeszcze Dotę z On Egin Eta Topa (totalnie ześfirowana na punkcie sportu, zdrowo i pozytywnie szajbnięta), Joannę z bloga Królestwo Garów (Asia wygląda na osobę, która w szeroko rozumianej gastronomii zna wszystkich i była wszędzie albo będzie niedługo, czym mi imponuje z oczywistych względów) oraz Bartka z Przepisy.com (człowiek jak się okazuje zbił fortunę na internetowym biznesie i teraz prowadzi żywot niczym w serii Jamie at Home - tyle wygrać). Przez cały weekend opiekowali się nami Marek Mocny (szef gastronomii hotelu Poziom 511) oraz chef hotelowej kuchni Grzesiek Miśta. Przygotowali dla nas menu, które nie tyle mieliśmy spróbować, ale spróbować ugotować. Temat gęsiny pojawił się w kilku przepisach, jednak Marek z Grześkiem postanowili pokazać nam lokalnych dostawców produktów i kilka tradycyjnych, jurajskich przepisów. Odwiedziliśmy więc gospodarza, który codziennie wypasa kilkaset kóz i robi z ich mleka ser, który dostarczany jest później do hotelu. Wizyta na farmie pokazała smutną prawdę jak ciężkie jest życie na wsi, jeśli chce się trzymać ekologicznych standardów. Co warte podkreślenia, na miejscu spróbowałem świeżego mleka prosto od kozy. Jak człowiek z miasta przed oczami przeleciały mi te wszystkie standardy higieny, żele antybakteryjne, pasteryzacje i kultury bakterii. Żyję! Odwiedziliśmy jeszcze akwakulturę, z której hotel kupuje świeże i wędzone na miejscu ryby. Gospodarz na oko zadowolony był ze swojej pracy, a my z owoców jego pracy, gdyż na dzień dobry spróbowaliśmy jeszcze ciepłego węgorza i pstrąga. Węgorz był smaczny, ale młodziutki jeszcze, więc solidnie się nie objadłem. Pstrąg natomiast, to była poezja. Muszę tylko przypomnieć, że grupa podzieliła się na takich, co to rybę jak Jezus jedli łapami i takich, którzy zgrzeszyli pomagając sobie widelcem. Smakowało tak samo dobrze 🙂 Po krótkim rekonesansie, który miał za zadanie zaostrzyć nam apetyt, dojechaliśmy do Hotelu. Do pokoju, rzucić kurtkę na podłogę i do kuchni! Oczom moim ukazała się specjalnie dla nas przygotowana kuchnia pokazowa. Marek ponoć wymontował nawet płytę indukcyjną ze swojego mieszkania - tak się poświęcił. Jak to w naszej branży bywa, chlapnęliśmy coś mocniejszego najpierw, aby smak wyostrzyć (nie robicie tak?). Chwała Asi, Bartkowi i Grześkowi za stworzenie aromatycznych nalewek. Samo gotowanie to była przyjemność. Jak zawsze na takich warsztatach bywa, odbyła się bitwa o redystrybucję zadań. Tradycyjnie blogerki zabrały się za rozbiór gęsiej półtuszy i innych bardziej skomplikowanych zadań. Mi, nie wiem który to już raz, na wspólnym gotowaniu przypadło za zadanie stworzyć puree, tym razem z dyni. Pomogłem też ukręcić lody, doprawić winem kapustę i uwędzić sałatkę. Uff 😉 Starałem się zrozumieć do czego dążymy naszymi wspólnymi wysiłkami, co tak naprawdę gotujemy? Ciekawa wydała mi się confitowana noga z gęsi (duszona w gęsim tłuszczu w niskiej temperaturze przez kilka godzin) oraz carpaccio z gęsich piersi. Potraw mieliśmy jednak spróbować dopiero podczas uroczystej kolacji. Zupełnie zlekceważyłem coś, co kucharze nazwali "jurajską polewką". Zupa z maślanką i ziemniakami? Meh, pomyślałem. Hotel zorganizował dla naszej blogerskiej gromadki osobne pomieszczenie, gdzie w towarzystwie szefów kuchni i zacnych win po kolei degustowaliśmy wspólnie przyrządzone potrawy. Sałatka z wędzonego pstrąga i figi. W środku słoiczka był dym, który według założenia miał wylecieć podczas otwierania. Świetny pomysł na przystawkę do wina. Pierś z gęsi gotowana w niskiej temperaturze, dzięki czemu zachowała soczystość. Do tego oliwa truflowa i skażony prawdziwek. Danie powyżej najbardziej przypadło mi do gustu. Jest to tzw. polewka jurajska. Rzecz tradycyjna, prosta acz wybitna w smaku. Tutaj możecie sprawdzić przepis i przeczytać co w niej takiego wspaniałego.
Confitowana noga z gęsi, podana na puree z dyni i koziego sera oraz z duszoną w winie czerwoną kapustą z żurawiną.
Na koniec oczywiście deser. Gruszki z lawendą metodą sous vide do tego musująca posypka i lody śmietanowe, do których przyłożyłem rękę. Lekkie dopełnienie jurajskiej uczty.
Wieczór na tym się nie skończył, za co dziękujemy obsłudze hotelu, która była wyrozumiała i pozwoliła nam balować do późnych godzin nocnych. Liczyłem, że się czegoś nauczę, że się rozwinę i sądzę, że tak właśnie było. Zabiorę do domu kilka wspomnień, kilka smaków i technik, które będę wykorzystywał w swoim gotowaniu. Na pewno spróbuję odtworzyć wszystkie przepisy w domu. Tylko czym i jak zastąpię sous vide?
Na drugi dzień okazało się, że to nie koniec regionalnych klimatów. Marek Mocny zorganizował dla nas ognisko, na którym mieliśmy przygotować tradycyjne jurajskie prażonki. Jest to swego rodzaju potrawka z tłustego mięsa i warzyw. Jest to sycąca potrawa, którą zapewne przyrządzali miejscowi chłopi podczas sianokosów. Danie składa się z gęsiego tłuszczu, boczku, kiełbasy, ziemniaków, marchewki, cebuli i buraków. Zawał serca murowany po 40-strce. Smaczne, ale nie będę robił zbyt często 🙂
Podsumowując. Nie spodziewałem się, że trafię do miejsca, w którym aż tak dba się o jakość lokalnych produktów i kultywowanie tradycji, ale w nowoczesnym, zaskakującym wydaniu. Hotel Poziom 511 sprawdził się jako miejsce, gdzie można odpoczywać i dobrze zjeść. Mam nadzieję, że swoim tekstem zachęciłem Was do odwiedzenia, bo naprawdę warto!
Skorzystałem ze ze zdjęć zaproszonych na warsztaty blogerów. Nie pamiętam już, które zdjęcie jest czyje 🙂